Przebieg

15.11.2006

Film p.t. „Auf den Spuren der Wikinger” – „Sladami Wikingów” o naszej ekspedycji „Viking 2006” można obejrzeć w programie ARTE w sobotę 18.11.2006 o godzinie 22:05.

Powtórki: niedziela 19.11 2006 o 14:50 i sobota 25.11.2006 o 12:50

Szczegółowe informacje na stronie:
http://www.arte.tv/de/wissen-entdeckung/geo-360/diesen-monat/november/Auf_20den_20Spuren_20der_20Wikinger/1365410.html

01.11.2006
"Ekspedycja Viking 2006" dobiegła wreszcie końca, także pod względem administracyjnym.
Dnia 25 października odebrałem wreszcie z Urzędu Celnego w Mościskach dawno oczekiwaną kaucję. Przy wypłacie potrącono drobną opłatę za tzw. koszty manipulacyjne. Opłata "opiekuna w załatwianiu" była jednak nieco wyższa i wyniosła 500 $.
Wreszcie mogłem zwrócić Antoniemu Pasichowi pożyczoną sumę.
Gościny użyczyli nam (byłem razem z Elke) jak zwykle nieocenieni Kaśka i Artur Kogutowie.

   
 przekazanie pieniędzy  pożegnanie z naszymi gospodarzami

07.08.2006

 W sobotę 29 lipca Welet dotarł do Kijowa. W międzyczasie okazało się, że stan polskich wód nie pozwoli na spłynięcie Sanem i Wisłą. Zdecydowałem się na bezpośredni transport do weletowego portu schronienie, do Biskupina. W czwartek 03 sierpnia przed południem okręt został załadowany na TiRa. W piątek w 01:30 dostałem SMSa z informacją od Łucji – „jesteśmy na granicy”. Źle spałem do rana. Męczyło mnie zasadnicze pytanie. Wypłacą złożoną przy wjeździe kaucję czy nie. Teoretycznie nie powinno być żadnych przeszkód, ale kto to może wiedzieć.

Od 8 rano zaczęła się moja służba telefoniczna. Przytoczę fragmenty rozmów, które relacjonowała mi Łucja. Naczalnik zmiany obejrzał papiery (najpierw trzeba się do niego dostać, a bez niego ani rusz – jak wiadomo) i powiedział. To przepadło. Celnik, który wam przedłużał tranzyt nie powiadomił nas o tym i my już to odesłaliśmy do Kijowa - i koniec. Mijają godziny wystawania w kolejkach i dopytywania się. Łucja stepuje tam na granicy, a ja w domu przy biurku. Nie ma innego wyjścia trzeba jechać do samego gławnego naczalnika w Mościskach.

- ...On w zasadzie nie widzi problemów, wszystko jest OK, tylko oni nie mają w kasie tak po prostu takiej sumy, teraz jest piątek po południu i nic się już nie załatwi, a ponadto wszystko musi mieć swój urzędowy porządek. Najpierw trzeba ich powiadomić, że ma się zamiar odebrać kaucję, dać urzędowi 2 dni na przygotowanie wszystkiego, potem osobiście przyjechać, zgłosić się w księgowości i podjąć gotówkę. Teraz należy opuścić Ukrainę, a urząd celny da odpowiednie zaświadczenie na podstawie którego Łucja (w Nikopolu byliśmy razem u notariusza i tam wystawiłem na nią odpowiednie upoważnienie) lub ja możemy odebrać pieniądze – z zachowaniem oczywiście przepisanego porządku. (Naczalnik wydający mi odpowiednie dokumenty po zapłaceniu kaucji zapewniał, że jest ona na każdym przejściu granicznym, o każdej porze do odebrania). Skonsultowałem tą sprawę z Antonim i wspólnie doszliśmy do wniosku, że lepiej, żeby ukraiński prawnik popatrzył na to zaświadczenie. Antoni znalazł takiego. Pod jego „skrzydłami” (500 $) Welet Łucja i Marcin przekroczyli granicę.

W piątek o 20:30 pani kapitan i bosman kończyli załatwiać formalności po polskiej stronie. Jeszcze coś trzeba załatwić u polskich celników na drugi dzień i droga do Biskupina dla Weleta, otwarta.

Z zazdrością myślę o tym o ile prostsze było życie Wikingów, mimo, że nie znali komórek, SMSów i maili.

W niedzielę o 03:44 obudził mnie SMS – „jesteśmy w Biskupinie”.

Do pełni zadowolenia pozostał mi już tylko jeden czynnik - kaucja.

W dniach 16 do 24. 09.2006 odbywać się będzie w Biskupinie kolejny festyn archeologiczny tego roku pod tytułem „Rzymianie i barbarzyńcy”

Chętni do wzięcia udziału w tym niezwykłym wydarzeniu w ramach załogi Weleta mogą zgłaszać się u Łucji: lucjiinthesky@web.de


22.07.2006

Kompletne sprawozdanie od Przemyśla.

Przemyśl

Szczęśliwie, choć nie bez trudności osiągnęliśmy Przemyśl. Stąd już tylko kilka kilometrów dzieli nas od Ukrainy. Ostatnie dni były bardzo zimne, a nie kończący się deszcz dał się nam dobrze we znaki. Znosiliśmy to dzielnie, tym bardziej, że byliśmy świadomi tego, że te opady spowodowały podwyższony stan wody na Sanie i tym samym zmniejszyły możliwość wejścia na mielizny.
Tutaj był koniec pierwszego etapu i znacząca wymiana załogi. Ze starej został Tomek i ja. Do Przemyśla Kostuch przywiózł: swego ojca Marka Łukomskiego – Inżyniera i siostrę Bognę, Andrzeja Maciejwskiego, który od Bydgoszczy jakoś nie mógł rozstać się z nami, moją żonę Elkę i bosmana Marcina, który musiał opuścić nas w Warszawie (na odcinku do Przemyśla zastępował go Tomek. Bosman przekazując mu swój zakres działalności mówił –„ucz się, bo przecież wiecznie żył nie będę”).
W Przemyślu dostaliśmy się od razu pod opiekuńcze skrzydła Artura Koguta. Jeszcze w czasie przygotowań do ekspedycji, jesienią 2005 zadzwoniłem do Artura chcąc zasięgnąć języka na temat transportu i całej logistyki przewozu. W końcu tutaj ma być przekroczony nie tylko dział wodny między zlewiskiem Morza Czarnego i Bałtyku, między Sanem a Dniestrem, ale i granicę państwową między Polską a Ukrainą. Krótką rozmowę Artur zakończył słowami – „Heniu nie martw się, my to załatwimy.”
I tak się stało.
Na drugi dzień po przybyciu państwo Kogutowie zorganizowali wystawne party na które zaproszeni byli wszyscy, którzy mieli cokolwiek wspólnego z wyprawą. Zebrała się dosyć pokaźna grupa ludzi. W trakcie przyjechała podmiana. Starej załodze aż żal było w takich warunkach wracać do domu.
Artur i pracownik jego firmy Plasmetu Wiesław Pomykacz przejęli całą logistykę związaną z pobytem w Przemyślu i transferem łodzi i ludzi na Ukrainę. Przez Artura poznałem Antoniego Pasicha, który okazał się dobrym duchem ekspedycji. Także Urząd Miasta włączył się do pomocy w załatwianiu transportu. Trzeba przyznać, że do pomocnych ludzi mieliśmy szczęście.

Po częściowej wymianie załogi pełni optymizmu ruszyliśmy do przekraczania granicy. Po polskiej stronie mieliśmy wszystkie formalności załatwione. Cóż, kiedy okazało się, że europejski standard odprawy celnej nie jest po drugiej stronie wystarczający. Aby wwieźć Weleta na Ukrainę trzeba wpłacić kaucję zabezpieczającą w wysokości (w tym wypadku) około 7500 $. Po całym dniu poszukiwania wyjścia z sytuacji, na granicy pojawił się Antoni z żądaną sumą. To pozwoliło, choć nie tak od razu, przekroczyć granicę. Dzień ten umocnił, nie tylko moją wiarę w pomoc przyjaciół, ale i siwy kolor mojej dotąd szpakowatej brody.

Dniestr ukraiński

W Rozwadowie zwodowaliśmy Weleta i tak zaczęła się nasza podróż przez Podole. Co rusz trafialiśmy na nazwy znane z historii lub literatury. Przepływając przez tzw. Szwajcarię Naddniestrzańską stało się nam jasne dlaczego piękno tego regionu jest tak opiewane w literaturze. Górzysty krajobraz w którym lasy przeplatają się z zielonymi łąkami ze stadami krów, czasami koni. Sielankowy nastrój podkreślały wioski w których uzupełnialiśmy nasz prowiant. Na każdym kroku spotykaliśmy życzliwych ludzi.
Niezapomniane wrażenie wywarło na nas obozowanie pod murami Chocimia. Zwiedzanie tej warowni, a także pobliskiego Kamieńca Podolskiego, pozwoliło nam jakby lepiej wniknąć w atmosferę opisywaną w znanych nam lekturach. Nerwowo staraliśmy się uzupełnić braki w wiedzy historycznej. Szczęściem Andrzej miał ze sobą odpowiedni przewodnik.
Także pogoda zaczęła nam wreszcie sprzyjać i przemieniać się w dawno już zapowiadaną i oczekiwaną letnią aurę. Wreszcie po 5 godzinach wiosłowania można wskoczyć do wody i wziąć odświeżającą kąpiel. Niektórym zaczęło już w międzyczasie doskwierać życie Wikingów.

Pridniestrowie

W Nowodniestrowsku kolejny podetap. Odjeżdża Inżynier, Elke i Andrzej a na ich miejsce wchodzą: Katrin Rabe-Bär i jej syn Alexander oraz Kuba Łukomski.
Tutaj też musimy przygotować okręt do przeprawy. Do przebycia są dwie zapory elektrowni wodnych. A więc znowu potrzebny dźwig i transport. Miejscowe prywatne przedsiębiorstwo transportowe zaoferowało spontaniczną pomoc i całą akcję potraktowało jako wsparcie naszej ekspedycji.
Po zwodowaniu po drugiej stronie tam znaleźliśmy się na terenie granicznym; na lewym brzegu Ukraina, na prawym Mołdowa. Trzymaliśmy się ukraińskiej strony, ale gdyby nie uprzednia działalność Antoniego i to nie byłoby możliwe. Jednak pismo i nazwisko generała odpowiedzialnego za ten odcinek graniczny robiły swoje. Wydawało się, że droga do Morza Czarnego stoi otworem.
Jednak w pewnym momencie rzeka porzuca Ukrainę i w całości przechodzi na teren Mołdowy; teoretycznie, praktycznie bowiem po lewej (a czasami i po prawej stronie rzeki) pojawia się Republika Pridniestrowie – państwo, które nie jest uznawane przez jakiekolwiek państwo z wyjątkiem Rosji, usytuowane nad lewym brzegu Dniestru między „Mołdową właściwą” a Ukrainą. Moim planem było dotrzeć do Mogilewa Podolskiego, tutaj wymeldować się u Ukraińców i przepłynąć na stronę mołdowską. Teoretycznie nic prostszego. Odległość między brzegami wynosi nie więcej niż 100 metrów. Najpierw poszedłem do celnków ukraińskich aby dowiedzieć się jakich formalności należy dopełnić, aby wymeldować się zu Ukrainy, odebrać kaucję i przepłynąć na stronę mołdowską. Tutaj okazało się, że tak jak ja sobie to wyobrażam jest niemożliwe. Okręt wjechał na samochodzie i wyjechać z Ukrainy musi na samochodzie. ???? !!!! -„ te 100 metrów przez most” – spytałem. – Tak, bo to nie jest przejście rzeczne, tylko drogowe, a z resztą Mołdowcy i tak w ten sposób was nie wpuszczą. Poszedłem przez most do Mołdowców dowiedzieć się jak oni to widzą. – „nie ma problemów, płyńcie dalej, ale po ukraińskiej stronie” – „no ale ja przecież muszę kiedyś opuścić Ukrainę i wejść oficjalnie na wasze terytorium” – pustka. Jak się potem okazało oni nie chcieli wpuścić nas na teren Pridniestrowia, bo nie chcieli wziąć na siebie odpowiedzialności. Zadzwoniłem do polskiego konsula w Kiszinievie, ale ten dobitnie ostrzegal nas przed próbą wjazdu do tego niby państwa. W pamięci miałem wczorajszy telefon od Artura Koguta, który relacjonował 3 stronicowy artykuł w Polityce na temat tego tworu państwowego. Pozostawiając mi decyzję zdecydowanie odradzał wpływanie na ich teren.
Kompletnie wyczerpany chodzeniem od Annasza do Kajwasza i pod presją coraz bardziej otaczającej nas rzeczywistości, zdecydowałem się na okrążenie Pridniestrowia na ciężarówce. W końcu tylko na mnie spoczywała pełna odpowiedzialność za załogę i okręt. W duchu zazdrościłem Wikingom, którzy też musieli się na pewno ugadywać z kniaziem na okoliczność przejścia przez jego terytorium, ale oni mogli chociaż wejść w bezpośredni kontakt z tym kniaziem i mieli możliwość przekonać go do takiej a nie innej decyzji. Albo nie było żadnego kniazia i płynęli dalej na własne ryzyko.

Morze i morskie wody wewnętrzne.

Weleta zwodowaliśmy ponownie w ukraińskiej miejscowości Majaki niedaleko ujścia do Limanu. Taką nazwę stosuje się do określenia zalewowego ujścia rzeki. Tu zaczęły się korowody z miejscowymi pogranicznikami. Nasze pojawienie się było dla nich absolutnie niestandardowym problemem – już przedtem doświadczyliśmy ile telefonów do naczalnika wymaga rozwiązanie takich sytuacji. Nowelkę można by na ten temat napisać. Wreszcie w Biełgorodzie Dniestrowskim (niegdysiejszy Akerman, o którym nasz poeta pisał słynne sonety) opieczętowano sudowuju rol, czyli tzw. listę załogi i mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Dopłynęliśmy do końca Limanu, ale z wyjściem na morze musieliśmy poczekać na zmianę kierunku wiatru. Wiało prosto w mordę tzn. z NE z siłą 5-6 Bft. Niesprzyjający wiatr przeczekaliśmy w miejscowości Zatoka po wewnętrznej stronie mierzeii oddzielającej Liman od Morza Czarnego, pod czujnym okiem pograniczników. Tu znowu przyleciała Elke. Gdy po 3 dniach kierunek wiatru wreszcie się zmienił postanowiliśmy wyjść w morze. Okazało się jednak, że takiej decyzji nie możemy podjąć spontanicznie bo nasza lista załogi straciła ważność. Po nową musieliśmy cofnąć się do Biełgorodu ( drobne 25 km pod wiatr). Jakoś przebrnęliśmy przez administrację oraz naczalników i znowu mogliśmy płynąć do Odessy. Oczywiście najpierw przez znany nam już Liman. Morze Czarne osiągnęliśmy dopiero późnym popołudniem. Znowu nie mogliśmy iść prosto do Odessy, tylko zatrzymać się w Iliczewsku. I znowu spotkanie i z pogranicznikami i tłumaczenie co i dlaczego. Na drugi dzień wikiżski bóg wiatrów Njord był łaskawy i zesłał nam SE 3-4 Bft. Była to bez wątpienia nagroda za naszą wytrwałość.

U celu

Dnia 05.07.2006 roku o godzinie 15 (czasu ukraińskiego) po 59 dniach od opuszczenia Gdańska, Welet wszedł do portu w Odessie. Szczęście załogi było tym większe, że sprzyjający wiatr pozwolił nam wpłynąć pod pełnym żaglem w głąb portu niemal do miejsca postoju. Tylko ostatnie manewry przed zacumowaniem wykonaliśmy na wiosłach.
Po zacumowaniu o 15:30 załoga wzniosła toast szampanem „Odessa”.
Na miejsce postoju wybraliśmy centralną marinę obok portu morskiego niemal u stóp słynnych potiomkinowskich schodów. Welet wyraźnie odcinał się od nowoczesnych jachtów – w większości motorowych i budził szerokie zainteresowanie wśród spacerowiczów. Miejscowa telewizja już na nas czekała.


więcej zdjęć z Odessy w galerii ... zobacz

Jeszcze po drodze, gdy płynęliśmy wzdłuż niekończących się odeskich plaż, spotkaliśmy jacht „Fortuna”. Było to dla mnie niezwykłe przeżycie przywodzące wspomn ienia z 1994 roku. Wtedy to, gdy zakończyliśmy naszą wyprawę śladami Wikingów z Rygi do Odessy, nasze końcowe zdjęcie zrobiliśmy na tle właśnie tego jachtu. Zarówno wtedy jak i wczoraj potraktowałem to jako dobry omen.

Dokładka

Cel ekspedycji został osiągnięty, ale rejs trwa dalej.
Przewózka samochodowa i okrążenie Pridniestrowia spowodowały, że pozostał nam nadmiar czasu przewidzianego na ten odcinek ekspedycji. Postanowiliśmy wykorzystać go na kontynuowanie rejsu i przepłyniecie morzem do Chersonu, i dalej w górę Dniepru w kierunku Kijowa – historycznego miasta z czasów Waregów.
A więc kolejna lista załogi i termin na pojawienie się w Oczakowie a potem w Chersonie. Jak już wiedzieliśmy nie dotrzymywanie terminów implikuje problemy, ale Welet nie jest statkiem pocztowym. Do Oczakowa weszliśmy na czas, ale przeciwne wiatry opóźniły nasze przybycie do Chersonu. Znowu pogranicznicy martwili się o nasze zdrowie. Przepis – zakon, nie jest może najmądrzejszy, ale wypełniać go trzeba. Jakiś porządek musi przecież być.
Ze spokojem podchodziłem, do jak zwykle, ciągnących się formalności z pogranicznikami, do ich pytań, moich wyjaśniań. Wiedziałem, że tutaj kończy się administracja morska i za granicą portu morskiego Cherson zaczyna się nasza wolność włóczęgów rzecznych. Właściwie, to niemal wszystkie sprawy urzędowe załatwiałem wspólnie z Katrin, która włada świetnym rosyjskim – studiowała w Kijowie i ma wieloletnie doświadczenie z sowiecka mentalnością. Zazwyczaj spokojna i zrównoważona, ale bywało, że już nie wytrzymywała. Już po 3 godzinach naszych formalności wjazdowych (od niemal miesiąca nie opuszczaliśmy Ukrainy) padło pytanie co dalej. Odpowiedziałem, że teraz to już tylko żegluga po Dnieprze w kierunku Kijowa. – „ a pozwolenie z ministerstwa transportu macie?” - ????? - Oczywiście, że nie mamy. W 1994 roku nikt nas o takie rzeczy nie pytał. No tak, ale w międzyczasie administracja państwowa się rozwinęła i teraz takie pozwolenie jest potrzebne.
Znowu idą w ruch wszystkie znajomości; a więc najpierw nasz anioł stróż Antoni, który sobie znanymi metodami podowiadywał się adresów i nazwisk ludzi do których należy się zwracać, potem przez „Żagle” do PZŻtu z prośbą o wystosowanie odpowiedniego pisma do tegoż ministerstwa. i Po trzech dniach mieliśmy już to pozwolenie. My złościliśmy się, że musieliśmy tyle czekać. Miejscowi nie wierzyli, że można to załatwić w tak krótkim czasie.
Wreszcie znowu w drodze. Na śluzie w Kachowce zmieniliśmy banderę na niemiecką, bo okazało się, że opłata za śluzowanie był dla statków pod polską banderą o ponad 100 grywien droższe niż dla statków pod niemiecką. W czasie śluzowanie przypomniały mi się wydarzenia sprzed 12 lat z ekspedycji Ryga -Odessa. Wtedy w czasie śluzowania mieliśmy w łodzi młodego niemieckiego pastora, który wykorzystał możliwość zabrania się z nami do Chersonu. W śluzie dawało się niemal odczuć ogrom wody za wrotami. Nasz pasażer spytał z lękiem co stałoby się gdyby wrota nie wytrzymały tego naporu wody? No kto jak kto, ale ty nie masz powodu do zmartwień powiedziałem, w końcu ty masz najlepsze znajomości. Jakoś go to nie uspokoiło i ulgę na jego twarzy zobaczyłem dopiero po opuszczeniu śluzy. Wielkie jeziora zaporowe na Dnieprze są większe niż Zalew Szczeciński i fala na nich potrafi być kąśliwa. Tego dnia było jednak spokojnie. Na drugi dzień powiał sprzyjający wiatr WSW 5 Bft ( Njord miał nas wyraźnie w swojej opiece).Tradycji stało się zadość. Po całym dniu fascynującej żeglugi (Welet osiągał prędkości do 13 km/h) wchodziliśmy do portu w Nikopolu pod żaglem.
Tutaj był już faktyczny koniec naszego etapu. Kostuch przyjechał busem i przywiózł moją córkę Łucję, która z nową załogą ma przepłynąć do Kijowa, a potem TIRem przetransportować okręt do Polski, zwodować go na Sanie i dalej płynąć na coroczny festyn w Biskupinie. (na rejsie ma jeszcze wolne miejsca) Ze starej załogi został jedynie Marcin bosman. Stara załoga wróciła z Kostuchem do domów.
Jest 20.07.2006 od wczoraj w nocy w Berlinie. Przed godziną telefonowałem z Łucją. Za śluzowanie w Zaporożu nie chcą już 130 – jak w Kachowce, tylko 10 razy więcej. Jeszcze nie mam informacji jak oni przez to przebrnęli. (1 euro jest wart ca. 6.33 grywien).
Moje szczęście ze spełnienia pomysłu dojrzewającego niemal 10 lat będzie pełne, gdy nasz stary dzielny Welet znajdzie się po polskiej stronie, a ukraińscy celnicy oddadzą wpłaconą kaucję.

Z ostatniej chwili – w Zaporożu zapłacili 190 grywien.

Ważna wskazówka.
Film o ekspedycji, z serii GEO-Reportage 360° ma być wyświetlony w sobotę wieczorem 18 listopada w programie ARTE.

Serdecznie pozdrawiam

Henryk Wolski

W galerii zdjęcia z Ukrainy (zobacz)

31.05.2006


Dzisiaj 31.05. 2006 dotarliśmy do Jarosławia na Sanie. Wysoki stan wody umożliwiał nam szybkie posówanie się do przodu ale musieliśmy za to złożyć daninę w postaci znoszenia obfitych opadów deszczu. Dzisiaj suszymy sie w jarosławskiej bursie korzystając z gościnności gospodarzy bursy, miasta i powiatu. Tutaj też dostałem za pomocą internetu informację od zaprzyjaźnionej firmy żeglarskiej, którą Wam niniejszym przekazuję (zobacz pdf).

Serdecznie pozdrawiam

Henryk Wolski

16.05.2006

Wieści z „po drodze”

Ekipa przygotowująca Weleta do wyprawy w składzie: Marysia Dybizbańska, Marcin Więckowski, Tomek Zadróżny – Odek (zdrobnienie od Odkrywcy) i ja Henryk Wolski przyjechała do Powidza 24 kwietnia. Po 4 dniach intensywnej działalności w piątek 28 Welet został załadowany dźwigiem z powidzkiej jednostki wojskowej na TIRa i przewieziony do Kruszwicy. Tu, w gościnnym i od lat przez osobę komandora Andrzeja Kornaszewskiego, zaprzyjaźnionym klubie Popiel został szybko i sprawnie zwodowany. Załoga zajęła się dalszymi przygotowaniami do drogi. Pogoda była mizerna i cały czas mżyło. W niedzielę przyjechał Inżynier (to nie tylko zawód, to charakter) – Marek Łukomski i zajął się mocowaniem stelaża na którym ma być zawieszony silnik przyczepny – mamy przecież ponad 800 kilometrów do przepłynięcia pod prąd. Po niedługim czasie zjechali inni uczestnicy tego etapu mającego na celu podprowadzenie łodzi do Gdańska: Sylwia Kozłowska i Darek Nerkowski a także Wilfried Korth z synkiem Georgiem. Trasę wiedzie z jeziora Gopło kanałami i po części Notecią a potem Kanałem Górnonoteckim do Kanału Bydgoskiego. Stąd Wisłą i Martwą Wisłą do Gdańska na Motławę pod słynny żuraw. Oczywiście można było zaraz po opuszczeniu Kanału Bydgoskiego płynąć w górę Wisły, ale my chcieliśmy płynąć od morza do morza. Miejscem oficjalnego startu miał być Gdańsk. Wystartowaliśmy w niedzielę 30 kwietnia rano. Odek oddał cumy i pozostał na miejscu – musiał wrócić do Warszawy. Było deszczowo i zimno. Śluzy, które w zasadzie w niedzielę o tej porze roku nie pracują, otwierały się po kolei. Można było wyraźnie odczuć działanie „osłaniającego płaszcza” Fundacji Kanał Bydgoski.
Po drodze dosiadł się do nas Wojtek Starck – dojechał autostopem w okolice Pakości. Marek płynął także z nami jako tzw inżynier gwarancyjny. Skonstruowane przez niego sterowanie działało bez zarzutu. Nocleg wypadł w okolicy Murowańca na kanale Górnonoteckim. Janusz Kowal – mój stary koleś zaskoczył nas swoją gościnnością. Cały czas siąpi. W Bydgoszczy opuścili nas Wilfried Georg – mały Wiking i Marek. Wreszcie w poniedziałek zaczęło się robić cieplej i mogliśmy przewietrzyć nasze mokrości. Przy korzystnym wietrze udało się trochę pożeglować. Nowi byli zadziwieni jak ostro na wiatr może chodzić nasz Welet.
W sobotę 06 maja dotarliśmy do Gdańska i zacumowaliśmy przy gościnnym nabrzeżu Centralnego Muzeum Morskiego – patrona naukowego naszej wyprawy.
W niedzielę kolejna wymiana załogi. Zegnamy się z Sylwią i Darkiem i Wojtkiem. Przyjeżdżają uczestnicy wyprawy: Tomek, który opuścił nas na tydzień, Staszek Jurgis i Andreas Pöschke. Na koniec dotarł do nasz p.r.’owiec Jacek Mrowicki – Prezes. Byłbym zapomniał – nasi filmowcy z Berlina też oczywiście przyjechali. O 16 odbyła się konferencja prasowa w klubie Zejman. To już tradycja. Niemal wszystko co ważne odbywa się w tym klubie. Z Dorotą i Andrzejem Dembcem łączą mnie niemal rodzinne stosunki. Zatem kolejny wieczór spędziliśmy także w Zejmanie ustalając rozkład jazdy na jutro.
Rano 08 maja złożyli nam oficjalną wizytę dyrektor Centralnego Muzeum Morskiego dr Jerzy Litwin i nasz bezpośredni opiekun a zarazem stary Weleciarz dr Waldek Ossowski. Potem ceremonia załadunku towarów powierzonych nam przez gdańskich kupców i ruszamy w drogę. Zabieramy ze sobą naszych filmowców. Na drugi dzień dopłynęliśmy do Zalewu Wiślanego. Wiał korzystny wiatr. Żeglowanie zafascynowało wszystkich tak dalece, że przegapiliśmy wejście do kanału prowadzącego do Elbląga. Dopiero płycizny i Wikingowie z Truso sprowadziły nas na dobrą drogę. W Elblągu przywitał nas dr Marek Jagodziński – polski Schliemann – odkrywca Truso. Zaprzyjaźniony Wiking Kormak przywiózł nam na powitanie cały karton wędzonej makreli. Na drugi dzień przy sprzyjającym wietrze pożeglowaliśmy na Jezioro Drużno.
Pogoda utrzymuje się dobra. Uroczyście byliśmy przyjęci w Malborku i Gniewie. Spieszyliśmy się do Bydgoszczy gdzie Janusz Kowal załatwił nam postój z możliwością slipowania. Łódź cały czas bierze za dużo wody. Nie sprawdziły się zastosowane przez Wiesława nowoczesne metody uszczelniania. Łódź trzeba jak co roku udychtować normalnie pakułami, zakitować, a szczególne punkty zalać smołą. W niedzielę 14 maja dopłynęliśmy do Bydgoszczy i dzięki koneksjom zostaliśmy prześluzowani na Brdyujście. W przystani u harcerzy czekał już Janusz i Andrzej Maciejewski. Przyjęli nas godnie i pomogli rozgrużać okręt, a potem i wyslipować. Na każdym kroku odczuwamy kroku odczuwamy ludzką życzliwość i pomocne dłonie. W poniedziałek przyjechał jeszcze Wiesław szkutnik i zrobił kilka poprawek. Pod fachowym okiem bosmana Marcina prace przy uszczelnianiu posuwają się do przodu. Wieczorem grylowanie z przyjaciółmi. Wtorek 16 maja przywitał nas deszczową pogodą. Bardzo nie wsmak nam ta zmiana pogody. Nie skończyliśmy jeszcze uszczelniania. Na Welecie został rozbity namiot i pracujemy dalej.
Pozdrowienia z gościnnej Bydgoszczy.
Henryk

ZOBACZ GALERIE

23.04.2006

POLSKI SZLAK WIKINGOW

W maju 2006 r. kilkoro miłośników średniowiecza i przygody żeglarskiej, trójka Niemców i czwórka Polaków, pod komendą kapitana żeglugi wielkiej Henryka Wolskiego wyruszy na dwumiesięczną wyprawę rzecznym szlakiem Wikingów i Słowian od Bałtyku do Morza Czarnego. Ich łódź „Welet” jest wzorowana słowiańskiej łodzi z XII wieku. Łodzie słowiańskie z tamtych czasów różniły się tylko drobnymi szczegółami os łodzi wikingów.

Celem wyprawy jest przetarcie historycznego szlaku rzecznego, którego, od co najmniej 700 lat nikt nie próbował przebyć.

Ekspedycji będzie towarzyszyć ekipa telewizyjna, realizująca godzinny film dokumentalny dla stacji francusko-niemieckiej ARTE i niemieckiej WDR.

10.04.2006

Ekspedycja Wiking 2006 weszła w końcową fazę przygotowań. Do spotkania przy Welecie w Powidzu, gdzie Wiesław Wróblewski – budowniczy Weleta, kończy szkutniczą część robót, zostały już tylko 2 tygodnie. Tomek Zadróżny zajmujący się miedzy innymi opracowaniem nawigacyjnym trasy, wrócił niedawno z roboczego spotkania w Przemyślu, który jest to dla nas ważnym, węzłowym punktem. Miejsce w którym nie tylko będziemy przekraczali dział wodny i przenosili się z dorzecza Morza Bałtyckiego do dorzecza Morza Czarnego, ale i przekraczali granicę polsko – ukraińską. Do tej pory o ból głowy przyprawia nas myśl o tym jak będzie na Dniestrze na odcinkach rzeki granicznej między Mołdową a Ukrainą, a już szczególnie między Mołdową a Transnistrią. Pieczę nad sprawnym pozałatwianiem wszystkiego przejęli tutaj starzy znajomi Kaśka i Artur Kogut.

Bogna Łukomska opracowała już logo symbolu wyprawy i posprawdzała sprzęt turystyczny. Marek Łukomski – Inżynier, pochłonięty jest skonstruowaniem sterowania nowym silnikiem, który ma nas podepchnąć w górę Wisły i Sanu. A przecież przedtem trzeba było przywieźć ten silnik z Warszawy, a inne wyposażenie z Biskupina. To tylko fragmenty działalności. Mnie, na moim stanowisku dowodzenia, mnożą się listy „spraw do załatwienia” – na miejsce jednego odhaczonego punktu pojawiają się trzy następne. Te 2 tygodnie, które upłynęły od mojego powrotu z Antarktyki do domu są w całości wypełnione tymi przygotowaniami, a przecież i przedtem starałem się sterować poczynaniami drogą e-mailową. Wtedy już Jacek Mrowicki objął samodzielne stanowisko promowania wyprawy i nawiązał kontakt z wieloma miastami przez które będziemy przepływali.

Przed paroma dniami zakończyły się wstępne ustalenia dotyczące filmu. Ma on być nakręcony dla niemieckich rozgłośni ARTE i WDR. Pieczę nad tym trzyma Małgorzata Bucka. Cieszy nas, że ten problem mamy już za sobą. Także objęcie patronatu naukowego nad wyprawą przez Centralne Muzeum Morskie w Gdańsku jest powodem do zadowolenia. Dyrektor tego muzeum Dr Jerzy Litwin naznaczył doktora Waldemara Ossowskiego na naszego naukowego Cicerone. Waldek jest już starym Weleciarzem płynął z nami na Welecie wzdłuż Bałtyku w 1999 roku.

Patronat medialny nad wyprawą objęła redakcja Żagli, do których przecież przez tyle lat pisuję. Spontaniczna aprobata jej naczelnego bardzo mnie ucieszyła. Przytaczam ją poniżej:
Redakcja Miesięcznika Sportów Wodnych „Żagle” z wielką radością wita kolejną inicjatywę kapitana Henryka Wolskiego i jego przyjaciół. Tym razem żeglarze wyruszą, aby zbadać, „słowiańską” trasę wędrówek wikingów - Wisłą, Sanem, przewłoką do Dniestru i dalej - do Morza Czarnego. Już 1000 lat temu wikingowie podążali z Morza Bałtyckiego do Czarnego, wioząc do Bizancjum skóry, bursztyn, wyroby z żelaza i powracając z niewolnikami, złotem, przyprawami korzennymi...
Oczywiście, obejmiemy patronatem medialnym projekt kapitana Wolskiego. Jest on jednym z najlepszych i najbardziej doświadczonych żeglarzy i podróżników w Polsce. Organizowana przez niego wyprawa może być dużym wydarzeniem w kraju. Mamy nadzieję, że zaowocuje ona wspaniałymi materiałami dziennikarskimi i bogatą kolekcją zdjęć. Redakcja, która z uwagą śledzić będzie wszystko co dotyczy wyprawy, opublikuje materiały dotyczące przygotowań i przebiegu rejsu.

Z żeglarskim pozdrowieniem
Waldemar Heflich
Redaktor Naczelny „Żagle”